wtorek, 20 stycznia 2009

Koncert

W tym wpisie streszczenie przyjemnego i kulturalnego popołudnia, jakie zafundowałem sobie w ostatnią niedzielę, posłużyć ma do nieco głębszej refleksji nad naturą narodu, u którego mam przyjemność obecnie gościć. Ale po kolei.

Zaczęło się od tego, że do akademika przybył z wizytą były jego lokator, który, oprócz tego, że jest fizykiem i aktualnie rozwiązuje w instytucie pod Frankfurtem konstrukcyjne problemy produkcji laserów, gra również na skrzypcach. On to właśnie zaprosił mnie na koncert amatorskiej orkiestry symfonicznej, w której sam występował, gdy jeszcze mieszkał w Zurychu. Koncert miał się odbyć w tutejszej filharmonii i to właśnie ten fakt mnie pierwotnie przyciągnął (czego można spodziewać się po amatorskiej orkiestrze?), gdyż nie dane mi było dotąd odwiedzić tej instytucji. Z takim właśnie nastawieniem przekroczyłem progi jej skądinąd eleganckiego klasycystycznego gmachu i od razu na wstępie powitał mnie niemiły akcent w postaci ceny biletu - 50 CHF za miejsca w trzeciej kategorii (z czterech)... Cóż, za późno było, żeby się wycofać, więc zgrzytając zębami zapłaciłem, przeklinając w duchu najdroższych chyba amatorów na świecie. Nieco skwaszony zająłem miejsce na sali i wymuszonymi grzecznością oklaskami powitałem orkiestrę. A potem orkiestra zaczęła grać...

Przyznaję się bez bicia, że nie jestem znawcą muzyki klasycznej. Całkiem możliwe wręcz, że moja wiedza plasuje się poniżej średniej dla mojej grupy wykształceniowej. Tak czy siak, gdybym nie wiedział, że na scenie zasiadają amatorzy, to bym się nie domyślił. Grali czysto, mocno i harmonijnie, ewentualne (piszę ewentualne, bo dla mnie niedosłyszalne) braki techniczne nadrabiając pasją. A gdy na koniec popłynął perfekcyjnie (co potwierdził mój znacznie bardziej obeznany towarzysz) wykonany Borodin, który, nie ma co ukrywać, do słowiańskiej duszy przemawia dużo silniej niż (poprzedzający go tego dnia) Brahms czy Beethoven, cena biletu nagle przestała mi się wydawać wygórowana. Ot, magia muzyki.

Ale jest w tym jeszcze drugi aspekt. Jak się nad tym zastanowić, to przecież dla wszystkich tych muzyków (w wieku na oko od ~20 do ~60 lat) ten występ był elementem hobby. Wszyscy oni przede wszystkim pracują, studiują, wychowują dzieci, niańczą wnuki i generalnie zmagają się z tzw. "normalnym życiem". A jednak chce im się zorganizować, narzucić reżim wspólnych prób i indywidualnych ćwiczeń po to, żeby zagrać SZEŚĆ koncertów w ciągu roku. Nie wiem jak wam ale mi wydaje się to dość niezwykłym przykładem samodyscypliny, a przede wszystkim przekonania, że WARTO coś takiego robić. Mało tego, orkiestra ta, wspólnie z lokalnym klubem Rotary, zajmuje się wyszukiwaniem i wspieraniem młodych talentów muzycznych, które inaczej nie miałyby szansy się wybić. Chodzi przy tym nie tylko o wsparcie finansowe ale także o danie możliwości występu przed szerszą publicznością. I tak jeden z takich talentów, osiemnastoletnia pianistka z Rumunii, był gwiazdą środkowej części koncertu. Gwoli wyjaśnienia dodam, że dla orkiestry akompaniowanie fortepianowi (czy ogólnie soliście) jest duuużo trudniejsze niż granie samej. Kto chce się przekonać niech spróbuje zanucić jakąś melodię słuchając radia. A jednak im się CHCIAŁO. Ot, magia kapitału społecznego.

I tak dochodzimy do sedna. Co by nie mówić o Szwajcarii, takich stowarzyszeń jest tu pełno: turystycznych, sportowych (100 metrów od mojego akademika jest "sąsiedzki" klub tenisowy), artystycznych, gospodyń domowych, kulinarnych itp. itd. Czy Szwajcarzy mają za dużo czasu, czy jednak coś z tego wynika? Patrząc na ich poziom życia można przypuszczać, że jednak to drugie.

Uff, rozpisałem się ale uważam, że o tym akurat było warto. Dobranoc!


Komentarze:

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]