poniedziałek, 18 maja 2009

Wycieczka

Szanowni czytelnicy wybaczą ale trochę się dzisiaj nad Wami poznęcam. Otóż gdy Wy już zapewne zdążyliście zatęsknić za odstawionymi 3 miesiące temu do piwnicy nartami, ja śmigałem sobie wczoraj na lodowcu. Fajnie, nie? Wyrazy aprobaty słyszę aż tutaj. Całkiem wyraźnie.

Było naprawdę przyjemnie. Mało ludzi, wiosenne słońce, piękny widok we wszystkie strony (góra na której byliśmy to taki trzytysięcznik-samotnik), no i pojeździłem sobie wreszcie na własnych nartach, co to mi je Grzesiek z Adamem pod koniec kwietnia przywieźli - dzięki chłopaki raz jeszcze! Byłem pełen obaw, ponieważ narty stały dość długo, nomen omen, w piwnicy i w ogóle należą do przed-przed-przedostatniej generacji (długość 192cm...) ale wrażenia bardzo pozytywne. Doszedłem do wniosku, że carvingi są po prostu dla leniwych.

Oczywiście nie może zabraknąć zdjęć z tak udanego wypadu. Enjoy! 

Rzeczony lodowiec

_______________

Opalanie na stoku z widokiem w tle

________________

Trochę więcej widoku

_________________

Kontrastowy krajobraz

_________________

A propos tego ostatniego zdjęcia nie wspomniałem jeszcze, że podczas gdy my szusowaliśmy trzeci kolega ambitnie przedzierał się na rowerze jakieś (średnio) 1800m niżej. Czy już mówiłem, że największą zaletą Szwajcarii jest różnorodność? :-)

Na koniec oferuję rzadką okazję pośmiania się ze skromnej osoby autora. I zarazem morał - krem z filtrem naprawdę działa! Pod warunkiem, że się go równomiernie nałoży...

Przed i po...

_______________

Do usłyszenia!


niedziela, 10 maja 2009

Imprezy i refleksje

Witam drogich Czytelników,

młodsi już nie będziemy i ta reguła dotyczy wszystkich bez wyjątku, Autora bloga również.  Wtajemniczeni wiedzą nawet dokładnie, który to już kamień milowy mu przypada... I pod tym właśnie hasłem upłynął ostatniosobotni wieczór.

Cóż, chyba nie ma sensu dłużej robić z tego tajemnicy zwłaszcza, że jest to i tak raczej tajemnica poliszynela... Jak widać na załączonym obrazku, w lepszym i gorszym stylu, raz na wozie raz pod wozem (choć z przewagą tego pierwszego) dobiłem bardzo szacownego wieku...

Nie będę męczyć Czytelników wywodami na temat sfery emocjonalnej tego wydarzenia (zwłaszcza, ze większość akurat sama to testuje...), więc dodam tylko, że tort (widoczny na zdjęciu) był naprawdę wyborny. A teraz oczekiwane z pewnością niecierpliwie clue programu, czyli skandalizujące zdjęcia z imprezy...

Zgromadzeni goście

____________

Brown sugar nad płomieniem...

______________

...przygotowania do kolejnego strzału...

_________

...i jedziemy!

__________

(Wszystkim zaniepokojonym, że zszedłem na złą drogę wyjaśniam - nie chodzi tu o żadne twarde narkotyki, tylko najzwyklejszy w świecie absynt :-) )

__________

Czwarta godzina imprezy, jestem już trochę niewyraźny... (fotograf chyba też)

__________

Oj, zdecydowanie niewyraźny ten fotograf...

__________

I tak to dalej miło czas płynął do wczesnych godzin porannych. Czego sobie i wam jak najczęściej życzę,

pozdrowienia serdeczne!

(ćwierć)wiekowy Autor


piątek, 1 maja 2009

Dni pełne wrażeń

Oj działo się ostatnio, działo...
Jak się wszyscy zapewne domyślają na Święta wróciłem do domu. Jednym z celów, jakie sobie postawiłem było zarezerwowanie na najbliższą przyszłość wizyty znajomych, żeby nie skończyło się jak z Patrykiem w Sztokholmie ;-) Chociaż na swoją obronę mogę powiedzieć, że odkąd obaj mieszkamy w Szwajcarii funkcjonuje to dużo lepiej. W każdym razie cel udało się zrealizować w 150%. A zaczęło się od nieporozumienia - ja powiedziałem 20. maja, Adam zrozumiał 20. kwietnia, przekazał Grześkowi i tak już zostało. Jednym słowem wracałem do Zurychu ze świadomością, że mam 4 dni, żeby zorganizować tygodniową wizytę 3 osób, gdyż z niezależnego źródła miała w tym czasie również przyjechać koleżanka z Kanady. Niemniej, moim skromnym zdaniem wyszło lepiej niż dobrze.

Po pierwsze dlatego, że goście załapali się na takie dość specyficzne pogańsko-cechowe święto, obchodzone tylko w mieście Zurych. Zasadnicze jego elementy są dwa: kolorowa parada cechowa przez miasto, składająca się głównie z 60-letnich dziadków (kobietom wstęp do cechów jest - jak i w średniowieczu zresztą - surowo wzbroniony) poprzebieranych w stroje z epoki jadących na koniec, grających na instrumentach itp. oraz palenie wielkiego słomianego bałwana, co symbolizuje odejście zimy. To drugie przyprawia mnie akurat o refleksje nad uniwersalną ludzką potrzebą, żeby od czasu do czasu coś porządnie zjarać... W tym wypadku wygląda to mniej więcej tak:


Sprawa ma drugie dno, gdyż im krócej bałwan się pali, tym gorętsze będzie lato. W tym roku, ku umiarkowanemu rozczarowaniu gawiedzi wytrzymał jakieś 13 min., czyli tak sobie. Pocieszać można się tym, że rzeczywista korelacja jest bliska zeru.

Inne programowe highlighty - piszę tylko o tym, w czym brałem udział; co tam towarzystwo robiło, gdy byłem w pracy pozostanie ich słodką tajemnicą:
1. Wizyta w Lucernie i pół dnia spędzone na zabawie rzeczywistych rozmiarów kolejkami, samolotami itp. w Muzeum Transportu. Musisz wpaść Hubert, spodobałoby Ci się ;-)
2. Słoneczny lunch w Rapperswilu w sympatycznej pizzerii na waterfroncie - piszę o tym, bo było naprawdę przyjemnie
3. Dwa dni śnieżnego, a jakże, szaleństwa w Zermatt, gdzie akurat kończył się sezon. Muszę powiedzieć, że Zermatt nawet na człowieku zblazowanym jeżdżeniem co weekend w Alpy robi spore wrażenie...

A poza tym, to chłopcy przeszmuglowali przez granicę jakieś 6l gorzały, z czego większość nadal stoi u mnie na półce. To tak w ramach zachęty dla kolejnych znajomych :-)

Adieu!

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]