środa, 28 stycznia 2009

Różne różności

Wszystkim rozczarowanym poziomem stylistycznym poprzedniego wpisu pragnę złożyć wyjaśnienie - byłem pod większym niż zwykle wpływem procentów. Jest to zresztą jeden z uroków akademikowego życia, wystarczy posiedzieć dłuższą (albo i krótszą) chwilę w miarę eksponowanym miejscu, a na pewno zaczepi cię jakaś przyjazna dusza z butelką. Mam nadzieję, że przynajmniej zdjęcia się podobały. Przy tej okazji pytanie: czy ktoś spośród szanownych czytelników wie może, jak to jest, że pierwsze zdjęcie, jakie wrzuciłem na bloga (to z wypchanym bagażnikiem, może jeszcze pamiętacie) daje się otworzyć w osobnym oknie, a wszystkie kolejne już nie...? Na szczęśliwego oświeciciela czeka nagroda.

Jestem na dobrej drodze, żeby ostatecznie, oficjalnie i nieodwołalnie (no może z tym to przesadziłem) stać się słuchaczem studiów doktoranckich uniwersytetu, na którym pracuje już prawie miesiąc... Co się odwlecze, to nie uciecze. Udało mi się nostryfikować dyplom (na szczęście bez żadnych "ale" i "pod warunkiem"), zapłacić za najbliższy semestr i teraz czekam już tylko, aż system to przemieli i wypluje moją legitymację. Powyższa zmiana statusu będzie miała głeboki wpływ na moje życie, gdyż otworzy mi drogę do:

- płacenia za obiad w stołówce według stawki studenckiej (średnio 5.40 CHF) zamiast pracowniczej (średnio 7.00 CHF)

- bezpłatnego udziału w zajęciach sportowych AZSu

I jednego i drugiego nie mogę się doczekać!

Dzisiaj w instytucie mieliśmy całkiem sympatyczną imprezę w związku z inauguracją laboratorium, które zasponsorował ten sam bank, który sponsoruje moją tu obecność. Studentom i absolwentom nauk przyrodniczych tudzież medycznych spieszę wyjaśnić, że słowo laboratorium nie ma w tym kontekście nic wspólnego z laserami, zderzaczami hadronów, rzędami próbówek, dziwnymi pozaginanymi rurkami, ani stadami myszy, czy innych niższych ssaków. Są to po prostu dwa pokoje wypełnione komputerami, do których można zagonić ludzi i kazać im inwestować. Wirtualne pieniądze na szczęście. Taki właśnie mini-eksperyment przeprowadzono również dzisiaj z udziałem szanownych gości. Był nawet zwycięzca, a raczej od razu dwóch, w tym niżej podpisany. Nie ma to jak dobry PR.

Na koniec trzecie już dzisiaj wyjaśnienie, tym razem dla wszystkich zdziwionych moją hiperaktywnością blogową ostatnimi czasy. Nie, nie postanowiłem przenieść się do "wirtualu", nie założyłem profilu na Second Life i nadal nie bardzo rozumiem po cholerę komu avatar. Przyczyny są dwie i bardzo proste. Po pierwsze mam ostatnio dobry humor (czego powody może kiedyś wyjawię, a może same wyjdą na jaw), a po drugie jutro wybieram się do Lozanny odwiedzić znanego niektórym kolegę z liceum, który potem zabierze się ze mną do Zurichu. Także przyszłość niepewna i kiedy będzie kolejny post nie wiadomo.

Nieutulonych w żalu pocieszam, że będzie na pewno i życzę udanego weekendu!


poniedziałek, 26 stycznia 2009

Spacer + wstęp do opisu miasta

Zauważyłem, że powoli staje się świecką tradycją bloga opisywanie wydarzeń z jednodniowym opóźnieniem, w związku z czym dziś będzie o tym, co robiłem wczoraj, czyli w niedzielę. Aktualnie jest 23:28, więc mam nadzieję, że się wyrobię. 

Rzecz zasadza się na tym, że weekend bez nart mieszkając w Szwajcarii jeszcze od biedy ujdzie. Natomiast weekend bez pokonania choćby umiarkowanego wzniesienia to byłby już po prostu obciach. I tak razem z kolegą zawędrowaliśmy na najbardziej chyba obleganą w okolicy Zurichu "wypukłość terenu" czyli Uetliberg. Wzgórze to słynie głównie z pięknego widoku na miasto i jezioro, jak również z przystępnej i rozwiniętej infrastruktury, co objawia się min. tym, że prawie na sam szczyt można dojechać... pociągiem. My byliśmy jednak twardzi i weszliśmy na piechotę, co momentami wymagało walki z lodem i niektórymi z podstawowych praw fizyki. Koniec końców jednak się udało i mieliśmy przyjemność spędzić trochę czasu w mini-kurorcie na szczycie, który prezentuje się następująco:

Trzeba przy tym przyznać, że kombinacja pełnego słońca, które w Szwajcarii (w odróżnieniu od np. Polski) zimą również grzeje oraz zalegającego śniegu daje naprawdy w swoim rodzaju i niezwykle przyjemny efekt naturalnego solarium. W ten sposób spędziliśmy ładną chwilkę, syntetyzując zapas witaminy D na co najmniej cały tydzień siedzenia w biurze. Przy okazji podziwialiśmy panoramę Zurichu:

która, trzeba to uczciwie powiedzieć, nie wyróżnia się niczym szczególnym - ot kolekcja murowanych pudełek, poprzedzielanych tu i ówdzie kościelną wieżą. Jest to chyba pierwsza rzecz, jaką należy sobie uświadomić w odniesieniu do tego miasta - ono po prostu nie rzuca się w oczy. Ale jak zejść głębiej, to zaczyna doceniać się jego urok. Co postaram się szanownym czytelnikom przybliżyć w kolejnych odcinkach.

23:43, uff zdążyłem - dobranoc!


niedziela, 25 stycznia 2009

Koncert - trochę inny

Dla wszystkich zawistników mam dobrą wiadomość - w ten weekend nie byłem na nartach! Byłem za to na ciekawym koncercie, dość diametralnie innym w formie i treści od poprzedniego. Sceną był jeden z modniejszych w Zurichu klubów muzyczno-jazzowych, a grał bardzo kolorowy, folkowo-rockowy zespół pochodzący, ze wszystkich możliwych krajów, z Republiki Mołdawii. Czytelnikom zastanawiającym się skąd u mnie zainteresowanie mołdawskim folkiem śpieszę wyjaśnić, że wyjście na ten koncert nie było inicjatywą moją, tylko świeżo poznanego rumuńskiego współlokatora. Przy okazji dowiedziałem się, że w Rumunii i Mołdawii mówi się tym samym językiem. Jak również dowiedziałem się, że w Zurichu jest całkiem spora rumuńska diaspora. Powtórzę się, ale podróże kształcą.

Zespół bardzo mi się podobał, głównie dlatego, że charakteryzował się potężnym tzw. wykopem - kto słucha Kazika, ten wie o co mi chodzi. W każdym razie przy tej okazji byłem jak dotąd najbliżej ujrzenia szwajcarskiej zbiorowości "gone wild"... Naszła mnie również refleksja, jak to człowiek ma wąskie i uproszczone myślenie o świecie. Nie wiem, jak u szanownych czytelników ale u mnie zawsze w odniesieniu do krajów, powiedzmy, mniej przez Opatrzność ulubionych z niejakim zdziwieniem wiążę się uświadomienie sobie faktu, że tam też są ludzie, którzy chodzą w garniturach do pracy, piją wino do kolacji albo nie przymierzając robią fajną muzykę. No ale po to człowiek jeździ za granicę, żeby poszerzać horyzonty. Co sobie i szanownym czytelnikom polecam!  


czwartek, 22 stycznia 2009

>>> Komunikat techniczny <<<

Wszystkich, którzy mieli problem z zamieszczaniem komentarzy serdecznie przepraszam - było to wynikiem tylko i wyłącznie mojej ignorancji w kwestii ustawień bloga. Domyślnie ustawienia dopuszczały komentarze tylko przez określone kategorie użytkowników. Teraz mogą to już robić wszyscy, trzeba tylko wybrać "Anonimowy" tam gdzie jest okienko "Wybierz profil". W tym wypadku będzie mi jedynie miło, jeśli komentujący zidentyfikuje się w treści komentarza ;-)

Przy okazji chciałem podziękować Hubertowi (i Dorocie chociaż tu sprawa była bardziej skomplikowana) za zwrócenie uwagi na ten palący problem. Teraz powinno być ok, więc mam nadzieję, że liczba komentarzy podskoczy! :-)

Pozdrawiam!


Dla równowagi

Po ostatnim poście nie chciałbym, żeby szanowna publika pomyślała, że jestem jakimś neofitą albo innym wyrodnym synem ojczyzny, więc dla równowagi parę "odbrązawiających" faktów i absurdów ze szwajcarskiej codzienności.

1. ostatnio zapragnąłem uzyskać internetowy dostęp do swojego nowego konta. Wymaga to wypełnienia stosownego wniosku. Wniosek ten należy następnie wysłać do banku... zwykłą pocztą.

2. typowa szwajcarska umowa najmu mieszkania (na szczęście wiem to z wiarygodnej opowieści, a nie z autopsji - moja umowa jest nietypowa, tak jak i cały akademik) zawiera min. postanowienia o zakazie kąpieli po 19, zakazie spłukiwania wody w toalecie po 21, zakazie posiadania zwierząt, zakazie trzaskania drziami, zakazie grillowania we wspólnym ogródku częściej niż raz w miesiącu a i to po uzyskaniu zgody wszystkich mieszkańców (i pewnie jeszcze urzędu gminy, parafii i straży pożarnej), zakazie głośnych kłótni (!) itd. itp. w tym samym stylu. Całość liczy ponoć ok. 20 stron.

3.  koronnym osiągnięciem niemieckoszwajcarskiej gastronomii jest roesti czyli coś w rodzaju ziemniaczanej zapiekanki. Komu znudzi się roesti może spróbować spaetzli, czyli klusków... z mąki ziemniaczanej. Tyle o kulinarnej finezji. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że Szwajcaria posiada również część francuską i włoską, gdzie sytuacja wygląda o niebo lepiej.

Myślę, że tyle znęcania się nad Szwajcaria wystarczy do chwilowego poprawienia sobie nastroju :-) Do następnego wpisu!

PS: przypominam, że pod wpisem z 19 stycznia tworzy się lista społeczna chętnych do spotkania ze mną w połowie lutego. Na razie jest na niej... jedna osoba (dzięki Tomek!). Czyżbym był aż tak niepopularny?


wtorek, 20 stycznia 2009

Koncert

W tym wpisie streszczenie przyjemnego i kulturalnego popołudnia, jakie zafundowałem sobie w ostatnią niedzielę, posłużyć ma do nieco głębszej refleksji nad naturą narodu, u którego mam przyjemność obecnie gościć. Ale po kolei.

Zaczęło się od tego, że do akademika przybył z wizytą były jego lokator, który, oprócz tego, że jest fizykiem i aktualnie rozwiązuje w instytucie pod Frankfurtem konstrukcyjne problemy produkcji laserów, gra również na skrzypcach. On to właśnie zaprosił mnie na koncert amatorskiej orkiestry symfonicznej, w której sam występował, gdy jeszcze mieszkał w Zurychu. Koncert miał się odbyć w tutejszej filharmonii i to właśnie ten fakt mnie pierwotnie przyciągnął (czego można spodziewać się po amatorskiej orkiestrze?), gdyż nie dane mi było dotąd odwiedzić tej instytucji. Z takim właśnie nastawieniem przekroczyłem progi jej skądinąd eleganckiego klasycystycznego gmachu i od razu na wstępie powitał mnie niemiły akcent w postaci ceny biletu - 50 CHF za miejsca w trzeciej kategorii (z czterech)... Cóż, za późno było, żeby się wycofać, więc zgrzytając zębami zapłaciłem, przeklinając w duchu najdroższych chyba amatorów na świecie. Nieco skwaszony zająłem miejsce na sali i wymuszonymi grzecznością oklaskami powitałem orkiestrę. A potem orkiestra zaczęła grać...

Przyznaję się bez bicia, że nie jestem znawcą muzyki klasycznej. Całkiem możliwe wręcz, że moja wiedza plasuje się poniżej średniej dla mojej grupy wykształceniowej. Tak czy siak, gdybym nie wiedział, że na scenie zasiadają amatorzy, to bym się nie domyślił. Grali czysto, mocno i harmonijnie, ewentualne (piszę ewentualne, bo dla mnie niedosłyszalne) braki techniczne nadrabiając pasją. A gdy na koniec popłynął perfekcyjnie (co potwierdził mój znacznie bardziej obeznany towarzysz) wykonany Borodin, który, nie ma co ukrywać, do słowiańskiej duszy przemawia dużo silniej niż (poprzedzający go tego dnia) Brahms czy Beethoven, cena biletu nagle przestała mi się wydawać wygórowana. Ot, magia muzyki.

Ale jest w tym jeszcze drugi aspekt. Jak się nad tym zastanowić, to przecież dla wszystkich tych muzyków (w wieku na oko od ~20 do ~60 lat) ten występ był elementem hobby. Wszyscy oni przede wszystkim pracują, studiują, wychowują dzieci, niańczą wnuki i generalnie zmagają się z tzw. "normalnym życiem". A jednak chce im się zorganizować, narzucić reżim wspólnych prób i indywidualnych ćwiczeń po to, żeby zagrać SZEŚĆ koncertów w ciągu roku. Nie wiem jak wam ale mi wydaje się to dość niezwykłym przykładem samodyscypliny, a przede wszystkim przekonania, że WARTO coś takiego robić. Mało tego, orkiestra ta, wspólnie z lokalnym klubem Rotary, zajmuje się wyszukiwaniem i wspieraniem młodych talentów muzycznych, które inaczej nie miałyby szansy się wybić. Chodzi przy tym nie tylko o wsparcie finansowe ale także o danie możliwości występu przed szerszą publicznością. I tak jeden z takich talentów, osiemnastoletnia pianistka z Rumunii, był gwiazdą środkowej części koncertu. Gwoli wyjaśnienia dodam, że dla orkiestry akompaniowanie fortepianowi (czy ogólnie soliście) jest duuużo trudniejsze niż granie samej. Kto chce się przekonać niech spróbuje zanucić jakąś melodię słuchając radia. A jednak im się CHCIAŁO. Ot, magia kapitału społecznego.

I tak dochodzimy do sedna. Co by nie mówić o Szwajcarii, takich stowarzyszeń jest tu pełno: turystycznych, sportowych (100 metrów od mojego akademika jest "sąsiedzki" klub tenisowy), artystycznych, gospodyń domowych, kulinarnych itp. itd. Czy Szwajcarzy mają za dużo czasu, czy jednak coś z tego wynika? Patrząc na ich poziom życia można przypuszczać, że jednak to drugie.

Uff, rozpisałem się ale uważam, że o tym akurat było warto. Dobranoc!


poniedziałek, 19 stycznia 2009

Dobra nowina

Dobra nowina jest taka, że zatęskniłem za moją drogą ojczyzną, a w szczególności za moją kochaną rodziną i moimi kochanymi znajomymi. W związku z tym wybieram się do Warszawy (i okolic) 11 lutego (środa) i zostaję do 15 (niedziela). Mam nadzieję, że znajdą się chętni na osobiste spotkanie - proszę się meldować w komentarzach! Termin dowolny w podanym powyżej przedziale, choć najsensowniej byłoby zapewne w piątek lub sobotę. Mam również nadzieję, że znajdzie się samorzutny lider, który weźmie na swoje barki ciężar zorganizowania jakiegoś stolika i logistyki. Chciałem przy tym wyrazić nieśmiałą sugestię - otóż doskwiera mi nieco w Szwajcarii brak porządnego słowiańskiego jadła, takiego które możnaby z powodzeniem stosować w charakterze bomb burząco-kruszących i po którym żołądek zaczyna funkcjonować jak piec hutniczy obficie podsypany koksem... Fajnie więc byłoby się wybrać w miejsce typu Szwejk albo CK Oberża ;-)

Czekam zatem na odzew!


niedziela, 18 stycznia 2009

Narty cd.

Wczoraj znowu byłem cały dzień na nartach... Wrażenia właściwie analogiczne do tych, opisywanych poprzednio. Ale ponieważ miejsce inne, to są i nowe zdjęcia ;-)



piątek, 16 stycznia 2009

Konto

Dzisiaj chciałem pokrótce opisać jeden z najwięszkych sukcesów mojego dotychczasowego pobytu, jakim było założenie konta w szwajcarskim, a jakże, banku. Żeby zrozumieć dlaczego był to sukces przydatny jest pewien kontekst sytuacyjny. Otóż rzeczone konto jest kontem akademickim, które zasadniczo przysługuje studentom szwajcarskich uczelni, którzy zamierzają nimi pozostać przez co najmniej dwa lata. Potwierdzeniem tego pierwszego faktu jest legitymacja, zaś tego drugiego (w przypadku cudzoziemców) odpowiedni rodzaj tzw. "Auslaenderausweis". Na tej podstawie łatwo można określić, z czego mogły wyniknąć w problemy w moim przypadku:

a) nie mam (jeszcze) legitymacji

b) nie mam (jeszcze) Auslaenderausweis

Niczym nie zrażony przystąpiłem jednak do dzieła. Żeby wyrównać szansę wybrałem dość prowincjonalny i mały oddział, gdzie mogłem liczyć na przewagę intelektualną i retoryczną. Nie zawiodłem się, gdyż z okienka powitał mnie sympatyczny młody człowiek, szczycący się może 2/3 tych lat, co ja, schowany dodatkowo za pokaźnych rozmiarów tabliczką z napisem "In Ausbildung", czyli w wolnym tłumaczeniu "Nie bij mnie proszę, jestem nowy i jeszcze nic nie umiem". Wbrew przesłaniu płynącemu z tej tabliczki przystąpiłem od razu do frontalnego ataku i zasypałem delikwenta lawiną zawczasu zebranych pism i zaświadczeń potwierdzających kolejno:

- dopuszczenie do studiów doktoranckich (choć jeszcze nie immatrykulację)

- przyrzeczenie wydania Auslaenderausweis

- zameldowanie w Zurichu

- zatrudnienie na uczelni

- wysoki iloraz inteligencji

- aryjski rodowód mojego psa do 3 pokolenia wstecz

Trudno powiedzieć, które z nich podziałało ale podziałało. Po godzinie namyślania się, stukania w klawisze i telefonicznych kosultacji młody człowiek z uśmiechem wręczył mi ok. 50 stron różnych dokumentów (zemsta jest słodka), pokazał gdzie podpisać i powiedział, że to tyle. Tzn. nie do końca, bo zostałem zobligowany do przedstawienia do wglądu brakujących dokumentów, gdy tylko zostaną mi wydane. Może do lata się uda... A na razie mijając oddział w drodze do i z pracy staram się odwracać wzrok, co by przypadkiem nie zmienili zdania.

A, byłbym zapomniał, miłą cechą tego konta jest to, że w dowód wdzięczności za jego założenie dostaje się od banku dwa bilety do kina. Także niebawem się wybieram! ;-)


wtorek, 13 stycznia 2009

Narty

Tak, właśnie tak! W ostatnią niedzielę zaliczyłem pierwszy z wielu zapewne wypadów w pobliskie Alpy. Celem wycieczki była miejscowość Klosters, gdzie zdarza się również spotkać księcia Karola z pociechami (chociaż młodsza pociecha zdaje się częściej bywać źródłem utrapienia niż pociechy ale to już zupełnie inna historia). Było nas pięć osób jeżdżących i jedna aspirująca do tego miana, swoją drogą bardzo miła dziewczyna z Tajwanu. Rola instruktora została wyjątkowo zgodnie powierzona mnie, tzn. reszta ekipy sprawnie zmyła się na wyciąg... W ten sposób pierwsze półtorej godziny spędziłem próbując wytłumaczyć po angielsku jak się robi pług i po co, jak się skręca i po co, jak również łapiąc, podnosząc i generalnie prowadząc za rękę. Na szczęście humor dopisywał (pewnie za sprawą fantastycznej pogody) i nauka przebiegała w sympatycznej atmosferze. Ku mojemu zaskoczeniu po rzeczonej półtorej godzine moja towarzyszka usamodzielniła się na tyle, że mogłem zostawić ją samą na oślej łączce, nie ryzykując posądzenia o sadyzm. Dzięki temu zdążyłem jeszcze zaznać prawdziwego śnieżnego szaleństwa, pomykając po idealnie przygotowanych, kilkukilometrowych, niezatłoczonych trasach, których na tej jednej górze jest pewnie tyle, co w całej Polsce.

Szczególnej przyjemności dostarczyła mi jednak dość przewrotnie przerwa w jeżdżeniu. Chociaż leżąc w leżaku na pięknie oświetlonym południowym zboczu i grzejąc się w słońcu niczym Hans Castorp w "Czarodziejskiej górze", popijając przy tym wyśmienity lokalny Apfelmost łatwo dojść do wniosku, że jeśli istnieje w ogóle raj na ziemi, to właśnie gdzieś tutaj. A jeśli powyższe nie wystarcza, to warto również wspomnieć o widoku:

Taaak, narty w Szwajcarii to jest to! W następny weekend też się wybieram :-)


czwartek, 8 stycznia 2009

Rozgrzewka

...przed właściwą pracą, czyli najtrafniejszy opis moich zadań na najbliższe dwa miesiące. W tym celu dostałem od mojego profesora dwie książki, których przeczytanie wedle jego własnych słów "powinno zapewnić, że będziemy mieli ten sam zasób wiedzy". Bardzo śmieszne...

Książki są rozmiarów przyzwoitej cegły, aczkolwiek nieco szersze. Zabrałem się ochoczo za pierwszą z nich pod wiele mówiącym tytułem "Quantitative Financial Economics" i odkryłem zadziwiającą prawidłowość. Otóż jeden rozdział tej książki odpowiada z grubsza jednemu jednosemestralnemu przedmiotowi na studiach magisterskich z ekonomii/finansów. Rozdziałów jest zaś... 29. No, może czasem można by upchnąć dwa rozdziały w jeden przedmiot. Drugą książkę bałem się póki co otworzyć.

W każdym razie zapowiada się dla mnie stroma krzywa uczenia (ewentualnie przypominania). Na koniec przestroga dla wszystkich, którzy rozważają studia doktoranckie w nadziei, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie: nie jedźcie do Szwajcarii. Chyba, że (tak jak mi) wystarczy wam "przyjemnie"...


wtorek, 6 stycznia 2009

Spacer noworoczny

Zanim się zbiorę i napiszę o pierwszych wrażeniach z pracy, proponuję krótki temat zastępczy. Pozwoli mi to po pierwsze nadrobić ostatnie zaległości z ery "przedblogowej", a po drugie przekazać coś więcej o samym Zurichu. Otóż jedną z największych zalet tego miasta (zresztą nie tylko tego - co drugiego w Szwajcarii) jest położenie na brzegu malowniczego górskiego jeziora. Jezioro jest generalnie dobre na wszystko: depresję, nudę, nadmiar energii, potrzebę samotności, potrzebę towarzystwa itd. Kwestia wybrania odpowiedniej pory na spacer. Łatwiej zrozumieć te zachwyty, gdy się wie, że Zuerisee (jak nazywają je tubylcy) wygląda np. tak...:

...albo tak:

A jak się ma do tego tytuł posta? Ano proste, wiedzeni piękną pogodą (wszystko wskazuje na to, że był to jednorazowy wyskok, który nie powtórzy się do marca) udaliśmy się 1go stycznia we trójkę (ja i rodzice) na spacer popularną promenadą wzdłuż lewego brzegu jeziora. Spotkaliśmy sporo (wyspanych) ludzi, grzało nas słońce i w ogóle było nadzwyczaj sympatycznie. Czego i wam, cierpiącym mrozy drogim rodakom, serdecznie życzę.


niedziela, 4 stycznia 2009

Errata

Po bliższym zapoznaniu się z tematem, okazało się, że mój akademik prowadzą nie Syryjczycy, tylko Assyryjczycy. Pomyłka niby niewielka, zwłaszcza biorąc pod uwagę etniczny mętlik panujący w tamtej części świata ale jak się ma pecha, to pewnie można przez to stracić głowę... 

A impreza wczoraj jednak nie zakiełkowała i wieczór przebiegał według dotychczasowego schematu. Być może masa krytyczna liczby ludzi w akademiku nie została jeszcze przekroczona. Ale wciąż dojeżdżają nowi i wracają starzy lokatorzy, więc pożyjemy, zobaczymy.

Jutro natomiast pierwszy dzień na uczelni! W związku z tym ostrzegam, że blog może nabrać bardziej naukowego charakteru. Do usłyszenia!


sobota, 3 stycznia 2009

Vinzenzheim

Na wstępie dziękuję wszystkim za bardzo pozytywny odzew! Jestem naprawdę mile zaskoczony i postaram się utrzymać poziom. Skoro blog pomyślnie przeszedł chrzest bojowy, będę wdzięczny za przekazanie wieści o jego istnieniu dalej, zwłaszcza wspólnym znajomym, do których nie mogłem osobiście wysłać maila z braku danych kontaktowych. Tyle wstępu, przejdźmy zatem do ad remu... (taki niewinny żarcik, kto ze mną studiował prawo, ten wie...)

Zgodnie z obietnicą będzie o akademiku. Nie wyczerpująco ale też należy to traktować jako pierwszy odcinek, a nie zamknięcie tematu. Słowo w tytule, to nazwa, którą można zgrubsza przetłumaczyć jako "Dom Wincentego". Nie zgłębiłem jeszcze, kim był Wincenty ale nie tracę nadziei, że kiedyś mi się to uda. Być może wymaga to jakiejś formy inicjacji... 

W każdym razie Vinzenzheim położony jest około 25 min. autobusem od centrum Zurichu, czyli inaczej mówiąc na wsi. Nie więcej niż 100m za budynkiem zaczyna się gęsty las pokrywający okoliczne wzgórza, poprzecinany jedynie licznymi ścieżkami wędrownymi (wędrowanie to narodowy sport Szwajcarów, jeszcze o tym na pewno napiszę), którymi przy odrobinie samozaparcia można zawędrować pewnie i do Genewy... Takie położenie ma swoje niezaprzeczalne zalety, np. cisza panuje tu niemal absolutna (poza budynkiem rzecz jasna, nie wewnątrz), powietrze jest tak czyste jak w sanatorium dla gruźlików, jest dużo miejsca na jogging, czy nawet jazdę konną - sam widziałem. Nie sposób nie wspomnieć także o malowniczym widoku okna...:

...który w śnieżno-zimowej scenerii wygląda jeszcze ładniej:

Gwoli ścisłości, powyższy widok jest w stronę centrum.

Jeśli chodzi o czynnik ludzki, to akademik jest doprawdy przedziwnym amalgamatem. Zarządzany przez Syryjczyków, którym pomaga dwoje Polaków (już wiecie dlaczego dostałem pokój z ładnym widokiem), jest domem dla prawie każdej możliwej nacji: kolejnych Polaków oczywiście, Francuzów, Niemców, Hindusów, Chińczyków, obywateli Bangladeszu (ktoś ma pomysł, jak ich nazwać?), Algierczyków (i innych magrebhiens), latynosów i rodowitych Afrykanów. Jest nawet jedna dziewczyna z Malty. Pod względem liczebności tuż przed nią plasują się Szwajcarzy. Najbardziej spektakularnie ta różnorodność objawia się rzecz jasna w kuchni (skądinąd naprawdę starannie urządzonej), w której non-stop unoszą się wszystkie zapachy świata...

Bijącym sercem całej instytucji jest Gemeinschaftssaal (świetlica), która pełni zarazem rolę Speisesaal, czyli jadalni. Co dość logiczne łatwo przenoszą się tu zapachy z kuchni (oraz ich źródła), co często bywa inspiracją nowych znajomości, rzadziej konfliktów. Poza tym sala służy wszelkiego rodzaju rozrywce (ponoć zorganizowano w niej kiedyś nawet mecz hokeja) wspomaganej bardziej lub mniej zwyczajowymi rekwizytami: napojami wyskokowymi, wyrobami tytoniowymi (innych, służących do palenia póki co nie zauważyłem), słodyczami, grami planszowymi, muzyką i oczywiście solidnymi dawkami dobrego humoru. Czas płynie tu bardzo miło i niemal niezauważalnie. Szczerze mówiąc, martwię się trochę, co to będzie, jak będę musiał się wziąć do pracy... Cóż, przekonam się wkrótce i napiszę na blogu :-)

Generalnie moje lokum oceniam jak na razie bardzo wysoko. Jedyne co mi się nie podoba, to to, że wszystkie poznane dotychczas przeze mnie dziewczyny są już zajęte. Ale może i na to znajdzie się sposób...

I oto koniec pierwszego odcinka. Dziękuję za uwagę!

PS: na dziś zapowiadana jest w akademiku znaczniejsza impreza, więc może niebawem pojawi się na blogu pierwszy skandalizujący wpis... Stay tuned!


piątek, 2 stycznia 2009

Zima znowu (nie) zaskoczyła drogowców

Jedną z atrakcji nocy sylwestrowej był obfity opad śniegu. Padało przez kilka godzin, grubymi płatami - w sumie z dobre 15 cm. I wtedy zrobiło się ciekawie. Otóż uprzątnięcie śniegu z głównych ulic zajęło służbom miejskim... właściwie nie wiem ile zajęło, bo śniegu zalegającego na głównych ulicach w ogóle nie było widać. Potem domyśliłem się, że po prostu posypano je solą ZAWCZASU, bo prognozy były przecież jednoznaczne - wystarczyło spojrzeć w niebo. Niby logiczne, a większość krajów ma z tym spore problemy...

Natomiast następnego dnia (czyli w NOWY ROK!!!) wszystkie autostrady, drogi, dróżki, chodniki, place, przejścia dla pieszych, przystanki, ścieżki spacerowe, podjazdy, dojścia do śmietników itp. były już elegancko uprzątnięte. Nawet schody do mojego akademika, co napawa mnie szczególnym zdumieniem, biorąc pod uwagę, że wszyscy solidnie zalali pałę. O opadach dnia ubiegłego przypominał jedynie krajobraz dookoła. Na dowód zdjęcia:

I jak tu nie lubić tego kraju?

PS: w następnym odcinku zajmę się sprawą zasadniczą dla mojej obecnej egzystencji, czyli akademikiem. Stay tuned!


Noc Sylwestrowa

Prawdą jest, że podróże kształcą. Wkrótce po przybyciu do Szwajcarii poznałem nową formę spędzania Sylwestra. Otóż można też pójść na normalną kolację do restauracji. Ludzie siedzą sobie dwójkami, trójkami, maksymalnie szóstkami, zajadają, popijają winko i konwersują. W tle leci muzyka, nawet dość taneczna, ale nikogo nie podrywa to z krzesła. Jedynym odstępstwem od normalności jest bardziej wykwintny wystrój i z góry ustalone (równie wykwintne) menu. Punktualnie o północy wszyscy wstają, wypijają kieliszek szampana, składają sobie życzenia i... wychodzą. Wyjątkiem są Ci, którzy wyszli wcześniej. Na dowód zdjęcie sali zrobione o godzine 00.13:

Nie powiem, żeby mi się to całkiem nie podobało ale przyzwyczaiłem się jednak do bardziej hucznej konwencji. Na szczęście gdy wróciłem ok. 1.30 do akademika powitała mnie regularna impreza, z której ewakuowałem się o piątej. A gdy po pięciu godzinach snu zszedłem znów na dół powitały mnie jej niedobitki. Cóż, w przyrodzie nic nie ginie - żeby Szwajcarzy mogli w Sylwestra iść spać o 00:30, przyjezdni studenci muszą się katować do rana...

Trzeba jednak oddać Szwajcarom sprawiedliwość, że zadbali o fajerwerki, odpalane nota bene ze środka jeziora. Trochę przeszkadzała mgła ale i tak się podobało:

Mam nadzieję, że wasze wejście w Nowy Rok było równie udane, a dalej będzie tylko jeszcze lepiej!


czwartek, 1 stycznia 2009

Warszawa - Wrocław - Bamberg - Zurich

Korzystając z nieocenionej uprzejmości moich rodziców trasę tę pokonałem samochodem. Poza wzbogacaniem życia rodzinnego miało to również umożliwić mi zabranie ze sobą rozsądnej części mojego dobytku. Jak łatwo w sumie się domyślić, skończyło się za to dziką orgią pakunkową i wyprodukowaniem ilości bagaży, której na pierwszy rzut oka nie przeniosłaby karawana słoni... Koniec końców wystarczył jednak jeden Citroen C5 - szacunek dla panów i pań inżynierów z PSA. Widok bagażnika po załadowaniu zasługiwał na uwiecznienie:


Innym przyjemnym aspektem podróży było jej niezbyt wysilone tempo, dzięki czemu udało się spędzić trochę czasu (i noc) w obu środkowych miastach wymienionych w tytule. W pierwszej kolejności, po kilku godzinach turlania się po, pustych na szczęście (w końcu był drugi dzień Świąt), polskich trasach przelotowych powitaliśmy stolicę Dolnego Śląska, która trzeba przyznać prezentuje się okazale. Zarówno nocą...:


...jak i w dzień:

   

                     

Drugim przystankiem był Bamberg, średniowieczne frankońskie miasto, które zrobiło karierę najpierw na handlu bursztynem, a później jako centrum intelektualne. Po tym pierwszym pozostała piękna i rozległa starówka (praktycznie nietknięta przez wojnę), zaś po tym drugim długa lista sławnych mieszkańców (min. Hegel) i uniwersytet, z którym wciąż związane jest ok. 25% populacji. Efektem ubocznym akademickiego charakteru jest imponująca liczba przeróżnych knajp, barów i restauracji. Dodajmy do tego 7 lokalnych browarów, warzących unikalne wędzone piwo ("Rauchbier") i łatwo zrozumieć, dlaczego akurat tam się zatrzymaliśmy. Gorąco polecam! Idźcie szczególnie do "Zum Domreiter" i zamówcie Zwiebelfleisch wraz z obowiązkowym kuflem Schlaenkerla - niebo w gębie...

W następstwie opisanych pokrótce wojaży dotarliśmy do Zurichu. I tu zaczyna się zasadnicza opowieść.


Zamiast wstępu

Witam serdecznie wszystkich czytelników, szczególnie znajomych zatroskanych moim losem na obczyźnie. Zanim przejdziecie do lektury, kilka disclaimer'ów:

- prowadzenie bloga jest dla mnie eksperymentem, co gorsza mam wrażenie, że nieco sprzecznym z moją naturą. W związku z tym nie gwarantuje, że potrwa on długo. Ale jeśli będą regularnie spływały wyrazy zachwytu, to może, może...

- nie gwarantuję również, że będzie ciekawie. Za to na pewno będzie rzetelnie. Tak to już jest w tej Szwajcarii.

- siłą rzeczy najwięcej miejsca poświęcał będę sprawom mającym bezpośredni związek z moją skromną osobą, choć refleksje natury ogólnej też mogą się przytrafić. Zamówienia na konkretne tematy również mile widziane.

- interpunkcja nigdy nie była moją mocną stroną.

- nie zamierzam kształtować cudzych opinii, tylko wyrażać własne. W tym pierwszym celu gorąco polecam osobistą wizytę w tym skądinąd ciekawym kraju.

Na koniec pozostaje mi życzyć wam miłych wrażeń, a sobie wnikliwych komentarzy.

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]