sobota, 28 lutego 2009

Góry, góry wszędzie

Skoro nikt nie ma pomysłu o czym by tu pisać, to chociaż pokażę jakieś zdjęcia. Pretekstem do tego jest, jakże by inaczej, ostatni wypad na narty, który miał miejsce nie dalej jak dzisiaj. Lokalizacja nosi miano Flims-Laax i jest jednym z bardziej szpanownych kurtów we wschodniej Szwajcarii. Przy czym pozostaje rzecz jasna typową szwajcarską wioseczką, tzn. wychodząc przed swój pięciogwiazdkowy hotel nie sposób nie zderzyć się ze swojskim zapachem nawozu naturalnego. High-life high-lifem ale na wyrytej w kamieniu psyche gryzońskich* górali nie robi to większego wrażenia. Enjoy!

* kanton w oryginale nazywa się Graubuenden, skąd się wzięło polskie tłumaczenie Gryzonia wie może tylko tłumacz ale chyba już nie żyje...


nasza międzynarodowa ekipa...


niektóre zdjęcia dają się otworzyć w osobnym oknie, więc proszę próbować - od czego to zależy pozostaje dla mnie póki co tajemnicą... cdn.


poniedziałek, 23 lutego 2009

Update

Ostatnio poczyniłem dwa spostrzeżenia. Najpierw, że zaniedbuję się na blogu, a potem dlaczego tak się dzieje. Otóż żyje mi się na obczyźnie bardzo fajnie, póki co utrzymuję zdrowy balans między pracą a rozrywką, a z kolei w ramach samej rozrywki między kulturą, sportem i powiedzmy konsumpcją. Podoba mi się miasto, podoba mi się, że wszystko działa bez zarzutu, podoba mi się, że góry są blisko itd. itp., długo by wyliczać. Natomiast wiecie, Szwajcaria nie jest dokładnie krajem, w którym codziennie dochodzi do spektakularnych wydarzeń, które poruszałyby masy albo wzbudzały wielkie emocje. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy w całej historii tego kraju można znaleźć takie wydarzenia. Warto pamiętać, że Szwajcarzy nawet Napoleona znieśli na spokojnie. Przyszedł, posiedział, pogadał, zostawił konstytucję, kodeks cywilny i poszedł (prawdopodobnie ta całkowita obojętność była zbyt bolesna dla jego ego). O szoku kulturowym też trudno mówić..

Summa summarum, tutejsze życie jest absorbujące i daje dużo frajdy ale, żeby tak w człowieku budził się naturalny pęd do pióra... A może czytelnicy mają jakieś sugestie, życzenia, pomysły racjonalizatorskie?

Mogę się jeszcze podzielić przebiegiem weekendu: odwiedziłem dwa muzea i jeden koncert flamenco i wszystko pozostawiło po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Pierwsze muzeum dotyczyło ogólnie pojętej nauki i oparte było na zasadzie dotknij i przekonaj się sam jak to działa - diabolicznym sadystom wyjaśniam, tak, była część poświęcona elektryczności, magnetyzmowi, cewkom Tesli oraz mechanice różnych wirujących obiektów. Rozlewu krwi jednak nie zauważyłem. Drugie muzeum dotyczyło sztuki w ogólnym sensie i z europejskiego punktu widzenia egzotycznej - dalekowschodniej, hinduskiej, malajskiej i prekolumbijskiej. Byłem z koleżanką-sinolożką i część chinską uznała za wysokiej próby, więc zakładam, że i z resztą jest podobnie. Polecam! Natomiast koncert flamenco ciężko daje się opisać, trzeba pójść i doświadczyć. W każdym razie była muzyka, śpiew i taniec, co daje dość hipnotyzującą mieszankę. Super sprawa!

Pozdrawiam!


środa, 18 lutego 2009

Na bieżąco

Muszę przyznać, że początek tygodnia był naprawdę ciekawy. Wszystko czym zamierzałem się zająć nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, okazywało się niewarte zajęcia się. O egzystencjalnych problemach z projektem napomknąłem już poprzednio i wobec powyższego stwierdziłem, że wezmę się za poznawanie oprogramowania ekonometrycznego, na którym jedzie połowa instytutu. No to dzień później (czyli wczoraj) dowiedziałem się, że licencja, która wygasa za 2 tygodnia nie będzie przedłużona... Taki żarcik od losu. W ostatniej instancji poszerzam zatem swoją wiedzę ogólną i tu nie powinno się przynajmniej nic spieprzyć, a i pożytek jakiś może z tego być. Polecam wszystkim "general systems theory" jako rozrywkę intelektualną, jeśli już nic bardziej konkretnego.

A w przerwach wpadają człowiekowi w oko różne głupoty. Wiecie na przykład kim jest Wojciech Giertych, rodzony brat Macieja Giertycha i stryjek największego ministra/wicepremiera w historii RP? Dowiedziałem się dziś na BBC ale można też sprawdzić w Wikipedii. Ponadto z wielkim żalem przyjąłem wiadomość, że następna edycja tanecznej Eurowizji odbędzie się nie w Polsce, tylko w... Azerbejdżanie, gdyż Azerbejdżan przygotował lepszą ofertę.

No, to już wiecie, jak się robi światową naukę. Dobranoc!


poniedziałek, 16 lutego 2009

Powrót do normalności

Wszystkim zniecierpliwionym brakiem kolejnych wpisów przypominam, że właśnie w ubiegłym tygodniu miała miejsca moja wizyta w Polsce, w związku z czym kwestia kompensowania sobie emigracyjnej samotności straciła na parę dni swoją aktualność.

A w Polsce było, jak łatwo się domyślić, bardzo fajnie. Wyściskałem wszystkich członków rodziny (dwunożnych i czworonożnych), podjadłem sobie (i sporo wywiozłem w walizce), pobiesiadowałem na mieście (wbrew czarnym prognozom, wynikającym z braku zgłoszeń, towarzyszyło mi aż 7 osób, którym serdecznie dziękuję) i generalnie miło spędzałem czas. Nawet śnieg przywiozłem ze sobą, dzięku czemu trzeciego dnia mojego pobytu na Mazowszu znów zrobiło się biało.

Było, minęło... teraz jestem z powrotem w Zurichu, więc wpisy powinny odzyskać jaką taką regularność. Chociaż zaczął się semestr, co oznacza tendencyjnie więcej zajęć, poza tym mój projekt powinien niebawem wejść w fazę intensywnej realizacji (albo wręcz przeciwnie, archiwalną), więc generalnie będzie się działo. Tak więc, jak to zwykle z prognozami bywa, na dwoje babka wróżyła. Jak ktoś ma żyłkę hazardzisty to mogę przyjmować zakłady...

Dobranoc!


niedziela, 8 lutego 2009

Polskie party

Od jakiegoś czasu chodziła po akademiku wieść, że ma być polskie party na mieście. Termin: 7.2 czyli ostatnia sobota, lokalizację też ostatecznie udało się ustalić. Ponieważ wybierała się cała lokalna polska frakcja, to wybrałem się i ja wiedziony częściowo narodowym sentymentem, a częściowo chęcią ujrzenia jacy też Polacy zjeżdżają do Zurichu. Przyznam szczerze, że byłem pozytwnie nastawiony, spodziewając się, że tutejsza polonia jest nieco przefiltrowana.  Cóż... ale może po kolei.

Po pierwsze, zainteresowanie zaskoczyło organizatorów, co zdaje się być chronicznym stanem wszystkich prawie organizatorów w naszym kraju. Pierwszym bolesnym tego objawem była niemożność zostawienia kurtki... gdziekolwiek. Ja miałem jeszcze farta, gdyż udało mi się skorzystać z wystającego ze ściany gwoździa. Ci, którzy przyszli po mnie już takich możliwości nie mieli i ich odzienie gustownie piętrzyło się na podłodze. Drugim logicznym objawem było to, że w klubie nie dało się przejść, o podejściu do baru nie mówiąc.

Po drugie, wszyscy byli przekonani, że na party będzie polski poczęstunek i napitki. Hmm... może mam wygórowane wymagania ale widoczne tu i ówdzie czekoladki-kasztanki nie wyczerpują mojej definicji poczęstunku. Co do napitków, to owszem, był Żywiec ale ze względu na zaskakujące zainteresowanie rozszedł się pewnie w ciągu pierwszych 15 minut. Dla nas w każdym razie nie starczyło.

No i po trzecie, czynnik ludzki. Może znów się czepiam ale obecność ogolonych na łyso, spoglądających spode łba kwadratów jakoś przeszkadza mi w beztroskiej zabawie - na szczęście w klubach, do których chodzę w Warszawie nie muszę ich zazwyczaj oglądać, co najwyżej w osobach stojących na wejściu bramkarzy. Niezamierzony efekt odniosła przy tym zapewne serwowana w trakcie muzyka. Wśród ludzi jako tako kulturalnych przeboje typu "Jesteś szalona" budzą co najwyżej nieszkodliwą wesołość i sentyment do prywatek w 6-klasie. Natomiast obawiam się, że grupie opisanej na początku akapitu kojarzą się niezdrowo z rodzinnym Gostyninem* albo innym wypizdowem i rodzą przekonanie, że to co wolno tam, wolno również tutaj. W każdym razie biorąc pod uwagę kaliber (części) towarzystwa czekałem tylko na jeden nieodzowny element, czyli rozpierduchę... i nie zawiodłem się. Zaczęło się od wymiany przez pół sali obscenicznych gestów między łysym jak kolano panem postury typu trzyczęściowy kredens, a ostrzyżonym na terminatora panem postury typu regał ścienny. Od gestów panowie przeszli do słów, a od słów do czynów i tak mieliśmy na imprezie pokaz walk (dwóch wyjątkowo tępych) kogutów. Serce roście...

Nie miałbym z powyższym specjalnego problemu (w końcu nie takie rzeczy się widziało), gdyby na tej imprezie byli sami Polacy. Ale niestety większość z nich (tak jak i nasza grupa) przyprowadziła znajomych innego pochodzenia, z których część przyszła zobaczyć, jak się bawią Polacy. No to zobaczyli. Jedyną strategią ratowania twarzy pozostało przekonywanie, że ta sytuacja nie jest reprezentatywna, co na marginesie mam nadzieję jest prawdą...

Było nie było, morał z polskiego party brzmi: veni, vidi, nigdy więcej...

*przepraszam wszystkich przyzwoitych mieszkańców tego mazowieckiego miasteczka ale niestety to czego ja i nie tylko ja doświadczyłem w nim i jego okolicach sprawia, że na długo pozostanie dla mnie symbolem prowincjonalnego buractwa...


sobota, 7 lutego 2009

Narty cd. II

Wiem, że pewnie sobie trochę nagrabię tym stwierdzeniem ale co ja poradzę, że człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja do dobrego, czy mówiąc dosadniej "rozwydrza". W każdym razie, żeby nie było nudno, tym razem pojechałem na narty w zachodniej Szwajcarii. Świetnym do tego pretekstem była wizyta u Patryka w Lozannie, ponieważ Patryk przyjął, sensowną skądinąd, dwuwartościową zasadę, że jak nie zdaje egzaminów, to jeździ w góry. W ten sposób dotarłem do Portes du Soleil, miejsca, które co by nie mówić zasługuje na swoją nazwę:

Inną ciekawostką jest fakt, że karnety sprzedawane są w dwóch wersjach częściowej (tylko część szwajcarska) oraz całościowej, czyli na część szwajcarską i francuską. Ta pierwsza obejmuje "jedynie" 100km tras, natomiast ta druga... 650km. Ponieważ nie byliśmy w ekstremalnych nastrojach, postanowiliśmy "ograniczyć się" do opcji pierwszej. Szybko się to na nas zresztą zemsciło, gdyż już przy pierwszym zjeździe wylądowaliśmy najpierw poza trasą, potem po złej stronie góry, a na koniec pod wyciągiem, na którym nasze karnety już nie działały. Na szczęście kulturalna rozmowa z miłym panem z obsługi rozwiązała sytuację i zostaliśmy wpuszczeni boczną furtką. Swoją drogą kolejny pozytywny przejaw kapitału społecznego. Co do reszty dnia właściwie nie ma się co za bardzo rozpisywać - po prostu śnieżny raj. Doszliśmy do tego, że nie chiało nam się dwa razy zjeżdżać tą samą trasą, bo to przecież byłoby monotonne...

Może jeszcze dowód, że nasza eskapada nie była taką bułką z masłem:


Pozdrawiam!


czwartek, 5 lutego 2009

Różne różności II

Niestety stworzenie kawałka uporządkowanej narracji, np. opisu Lozanny, przekracza chwilowo moje możliwości intelektualne, więc znowu jestem zmuszony zaserwować garść nie powiązanych ze sobą głupot... Proszę mi dać znać, gdy stanie się to już niestrawne.

Wczoraj miałem w planach się wyspać. Plany runęły, gdy znajomi postanowili wyciągnąć mnie na karaoke. Poszedłem i było... ostro. Zaczęło się niepozornie, bo pierwszy bar, do którego dotarliśmy (prowadzony, a jakże, przez rodowitych Azjatów) właśnie był zamykany. Niczym nie zrażeni znaleźliśmy drugi (prowadzony, a jakże, przez rodowitych Azjatów) i ten był już otwarty. Wystrój jego pozostawiał, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia, nadrabiał za to wziętymi z sufitu cenami, zwłaszcza alkoholu. Jest to zresztą dobry przykład talentu biznesowego rodowitych Azjatów, bo jak wiadomo większość ludzi, żeby zacząć śpiewać musi się najpierw porządnie napić... Niemniej, kolekcja przebojów była imponująca, humory szybko zrobiły się szampańskie, więc wyszła z tego kupa śmiechu. Zresztą w ogóle miłą cechą barów karaoke jest to, że wchodząc mózg zostawia się na zewnątrz, więc może sobie akurat odpocząć.

Ponadto zostałem ostatnio mianowany na zaszczytną funkcję asystenta przy jednym z wykładów mojego profesora. Tak, tak, pomruki podziwu są jak najbardziej na miejscu - zwłaszcza, że w jego zastępstwie mam poprowadzić pierwszy wykład. Poza tym będę się głównie zajmował wyciąganiem z opresji studentów nie radzących sobie z Excelem, co w przypadku tego akurat przedmiotu jest kluczową umiejętnością. A na osłodę poznałem współprowadzącego - facet pracuje w Credit Suisse, zarządza 60 osobami i 35mld franków... Naprawdę równy gość.

A jednak, wbrew zapowiedziom będzie coś o Lozannie. Jedną z atrakcji tego miasta jest muzeum olimpijskie, zawierające mnóstwo autentycznie ciekawych eksponatów, na przykład kolekcję wszystkich pochodni używanych przez olimpijskie sztafety. Wiece swoją drogą, na których igrzyskach zadebiutował ten pomysł? 

.

.

W Berlinie w 1936 roku. Mam ochotę to skomentować ale się powstrzymam, bo blog jest jednak miejscem publicznym (nawet tak niszowy jak ten), a ja nie chcę mieć problemów a prawem.

Pozdrawiam i dobrej nocy życzę!


wtorek, 3 lutego 2009

Karnawał

Okrągły miesiąc temu wspominałem, że może uda się wrzucić na bloga pierwszy w wpis imprezowy... no i wreszcie tak się stanie. Co ma wisieć nie utonie.

Na imprezę udało mi się dotrzeć w samą porę po pełnej niebezpieczeństw podróży przez pół Szwajcarii. Udało mi się nawet przywieźć Patryka ze sobą. Jak się okazało, było naprawdę warto. Bezpośrednią motywacją imprezy było pożegnanie pochodzącego z Sao Paulo lokatora o zacnym imieniu Rafael.

Już ta informacja powinna dać wyobrażenie o klimacie wieczoru - hot and crazy. Wydatnie pomagała w tym niewiątpliwie lejąca się strumieniami caipirinha, której oryginalny przepis prezentuje się zresztą nadzwyczaj prosto:

- wziąc duży dzbanek (1.5l)

- wrzucić na dno ok. 5 pokrojonych w ćwiarki limonek i rozgnieść je z cukrem za pomocą drewnianego tłuczka

- wlać ok. 0.7l brazyliskiej wódki z trzciny cukrowej (czyli cachasy)

- dodać lodu i gotowe!

Tak przygotowany "drink" nie różni się zasadniczo od swojego podstawowego składnika... z jednym wyjątkiem - wchodzi jak marzenie. Na zgubę niektórym mniej zaprawionym uczestnikom.

Zaczęło się według klasycznego schematu raczej stacjonarnie, choć w ewidentnie wybornych nastrojach:

Niemniej muzyka z faveli szybko rozkręciła towarzystwo, zwłaszcza okraszona tekstami w stylu "no w tym momencie chłopcy zazwyczaj wyciągają spluwy i zaczynają strzelać w powietrze... albo do siebie nawzajem" albo "na tę piosenkę wychodzą dziewczyny przygotowane, tzn. w takich [10cm szerokości] spódniczkach i bez bielizny"... Jak to się mówi, co kraj to obyczaj. Dostałem przy okazji zaproszenie na przyszłoroczny karnawał, więc może będę miał okazję zweryfikować opowieści.

I tak to mniej więcej wyglądało do rana. Było wesoło ale w niedzielę o dziwo nawet głowa nie bolała. Czyżby efekt górskiego powietrza?

A w kolejnych odcinkach trochę o pobycie w Lozannie, trochę o kolejnym (tak, tak!) wypadzie na narty i trochę o czymkolwiek, co wpadnie po drodze. Do usłyszenia!


This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]