sobota, 3 stycznia 2009

Vinzenzheim

Na wstępie dziękuję wszystkim za bardzo pozytywny odzew! Jestem naprawdę mile zaskoczony i postaram się utrzymać poziom. Skoro blog pomyślnie przeszedł chrzest bojowy, będę wdzięczny za przekazanie wieści o jego istnieniu dalej, zwłaszcza wspólnym znajomym, do których nie mogłem osobiście wysłać maila z braku danych kontaktowych. Tyle wstępu, przejdźmy zatem do ad remu... (taki niewinny żarcik, kto ze mną studiował prawo, ten wie...)

Zgodnie z obietnicą będzie o akademiku. Nie wyczerpująco ale też należy to traktować jako pierwszy odcinek, a nie zamknięcie tematu. Słowo w tytule, to nazwa, którą można zgrubsza przetłumaczyć jako "Dom Wincentego". Nie zgłębiłem jeszcze, kim był Wincenty ale nie tracę nadziei, że kiedyś mi się to uda. Być może wymaga to jakiejś formy inicjacji... 

W każdym razie Vinzenzheim położony jest około 25 min. autobusem od centrum Zurichu, czyli inaczej mówiąc na wsi. Nie więcej niż 100m za budynkiem zaczyna się gęsty las pokrywający okoliczne wzgórza, poprzecinany jedynie licznymi ścieżkami wędrownymi (wędrowanie to narodowy sport Szwajcarów, jeszcze o tym na pewno napiszę), którymi przy odrobinie samozaparcia można zawędrować pewnie i do Genewy... Takie położenie ma swoje niezaprzeczalne zalety, np. cisza panuje tu niemal absolutna (poza budynkiem rzecz jasna, nie wewnątrz), powietrze jest tak czyste jak w sanatorium dla gruźlików, jest dużo miejsca na jogging, czy nawet jazdę konną - sam widziałem. Nie sposób nie wspomnieć także o malowniczym widoku okna...:

...który w śnieżno-zimowej scenerii wygląda jeszcze ładniej:

Gwoli ścisłości, powyższy widok jest w stronę centrum.

Jeśli chodzi o czynnik ludzki, to akademik jest doprawdy przedziwnym amalgamatem. Zarządzany przez Syryjczyków, którym pomaga dwoje Polaków (już wiecie dlaczego dostałem pokój z ładnym widokiem), jest domem dla prawie każdej możliwej nacji: kolejnych Polaków oczywiście, Francuzów, Niemców, Hindusów, Chińczyków, obywateli Bangladeszu (ktoś ma pomysł, jak ich nazwać?), Algierczyków (i innych magrebhiens), latynosów i rodowitych Afrykanów. Jest nawet jedna dziewczyna z Malty. Pod względem liczebności tuż przed nią plasują się Szwajcarzy. Najbardziej spektakularnie ta różnorodność objawia się rzecz jasna w kuchni (skądinąd naprawdę starannie urządzonej), w której non-stop unoszą się wszystkie zapachy świata...

Bijącym sercem całej instytucji jest Gemeinschaftssaal (świetlica), która pełni zarazem rolę Speisesaal, czyli jadalni. Co dość logiczne łatwo przenoszą się tu zapachy z kuchni (oraz ich źródła), co często bywa inspiracją nowych znajomości, rzadziej konfliktów. Poza tym sala służy wszelkiego rodzaju rozrywce (ponoć zorganizowano w niej kiedyś nawet mecz hokeja) wspomaganej bardziej lub mniej zwyczajowymi rekwizytami: napojami wyskokowymi, wyrobami tytoniowymi (innych, służących do palenia póki co nie zauważyłem), słodyczami, grami planszowymi, muzyką i oczywiście solidnymi dawkami dobrego humoru. Czas płynie tu bardzo miło i niemal niezauważalnie. Szczerze mówiąc, martwię się trochę, co to będzie, jak będę musiał się wziąć do pracy... Cóż, przekonam się wkrótce i napiszę na blogu :-)

Generalnie moje lokum oceniam jak na razie bardzo wysoko. Jedyne co mi się nie podoba, to to, że wszystkie poznane dotychczas przeze mnie dziewczyny są już zajęte. Ale może i na to znajdzie się sposób...

I oto koniec pierwszego odcinka. Dziękuję za uwagę!

PS: na dziś zapowiadana jest w akademiku znaczniejsza impreza, więc może niebawem pojawi się na blogu pierwszy skandalizujący wpis... Stay tuned!


Komentarze:

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]