niedziela, 8 lutego 2009

Polskie party

Od jakiegoś czasu chodziła po akademiku wieść, że ma być polskie party na mieście. Termin: 7.2 czyli ostatnia sobota, lokalizację też ostatecznie udało się ustalić. Ponieważ wybierała się cała lokalna polska frakcja, to wybrałem się i ja wiedziony częściowo narodowym sentymentem, a częściowo chęcią ujrzenia jacy też Polacy zjeżdżają do Zurichu. Przyznam szczerze, że byłem pozytwnie nastawiony, spodziewając się, że tutejsza polonia jest nieco przefiltrowana.  Cóż... ale może po kolei.

Po pierwsze, zainteresowanie zaskoczyło organizatorów, co zdaje się być chronicznym stanem wszystkich prawie organizatorów w naszym kraju. Pierwszym bolesnym tego objawem była niemożność zostawienia kurtki... gdziekolwiek. Ja miałem jeszcze farta, gdyż udało mi się skorzystać z wystającego ze ściany gwoździa. Ci, którzy przyszli po mnie już takich możliwości nie mieli i ich odzienie gustownie piętrzyło się na podłodze. Drugim logicznym objawem było to, że w klubie nie dało się przejść, o podejściu do baru nie mówiąc.

Po drugie, wszyscy byli przekonani, że na party będzie polski poczęstunek i napitki. Hmm... może mam wygórowane wymagania ale widoczne tu i ówdzie czekoladki-kasztanki nie wyczerpują mojej definicji poczęstunku. Co do napitków, to owszem, był Żywiec ale ze względu na zaskakujące zainteresowanie rozszedł się pewnie w ciągu pierwszych 15 minut. Dla nas w każdym razie nie starczyło.

No i po trzecie, czynnik ludzki. Może znów się czepiam ale obecność ogolonych na łyso, spoglądających spode łba kwadratów jakoś przeszkadza mi w beztroskiej zabawie - na szczęście w klubach, do których chodzę w Warszawie nie muszę ich zazwyczaj oglądać, co najwyżej w osobach stojących na wejściu bramkarzy. Niezamierzony efekt odniosła przy tym zapewne serwowana w trakcie muzyka. Wśród ludzi jako tako kulturalnych przeboje typu "Jesteś szalona" budzą co najwyżej nieszkodliwą wesołość i sentyment do prywatek w 6-klasie. Natomiast obawiam się, że grupie opisanej na początku akapitu kojarzą się niezdrowo z rodzinnym Gostyninem* albo innym wypizdowem i rodzą przekonanie, że to co wolno tam, wolno również tutaj. W każdym razie biorąc pod uwagę kaliber (części) towarzystwa czekałem tylko na jeden nieodzowny element, czyli rozpierduchę... i nie zawiodłem się. Zaczęło się od wymiany przez pół sali obscenicznych gestów między łysym jak kolano panem postury typu trzyczęściowy kredens, a ostrzyżonym na terminatora panem postury typu regał ścienny. Od gestów panowie przeszli do słów, a od słów do czynów i tak mieliśmy na imprezie pokaz walk (dwóch wyjątkowo tępych) kogutów. Serce roście...

Nie miałbym z powyższym specjalnego problemu (w końcu nie takie rzeczy się widziało), gdyby na tej imprezie byli sami Polacy. Ale niestety większość z nich (tak jak i nasza grupa) przyprowadziła znajomych innego pochodzenia, z których część przyszła zobaczyć, jak się bawią Polacy. No to zobaczyli. Jedyną strategią ratowania twarzy pozostało przekonywanie, że ta sytuacja nie jest reprezentatywna, co na marginesie mam nadzieję jest prawdą...

Było nie było, morał z polskiego party brzmi: veni, vidi, nigdy więcej...

*przepraszam wszystkich przyzwoitych mieszkańców tego mazowieckiego miasteczka ale niestety to czego ja i nie tylko ja doświadczyłem w nim i jego okolicach sprawia, że na długo pozostanie dla mnie symbolem prowincjonalnego buractwa...


Komentarze:

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]