poniedziałek, 30 marca 2009

Improwizowany weekend

Ha, a jednak udało mi się dobić do 30 postów! Chciałoby się rzec, że od 30 do 100 i dalej droga niedaleka i w ogóle blog czeka świetlana przyszłość tyle, że byłoby to delikatnie mówiąc równie wiarygodne jak to, że PRL był 10 potęgą gospodarczą świata... Ale nadzieję warto mieć.

W każdym razie w niedawno zakończony weekend doświadczyłem dwóch rzeczy, których raczej nie spodziewałem się zaznać w tym kraju czyli spontaniczonści i improwizacji. I to przez dwa dni z rzędu! Idę o zakład, że w przeddzień tych wydarzeń w piekle zanotowano bezprecedensową falę mrozu. Ok, trzeba szczerze przyznać, że pewna w tym rola słowiańskiej beztroski ale po kolei.

Pierwotny pomysł był dość powiedziałbym konwencjonalny - ot pojechać na dwa dni na narty w wysokie góry. W wysokie bo tam więcej śniegu i emocji, a na dwa, bo to jednak trochę daleko. Wybór padł na Saas - Fee, bo tam mieliśmy 20% zniżki. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy, tylko nie przyszło nam jakoś do głowy sprawdzić pogodę - w końcu w szwajcarskich Alpach zawsze jest idealna. W związku z tym, wyruszywszy o 6 rano i przejechawszy pół kraju, dotarliśmy po 4 godzinach na miejsce głownie po to, żeby dowiedzieć się, że... wszystko stoi. Trasy pozamykane, żadne wyciągi nie działają, z powodu zbyt silnego wiatru. Fakt, że nawet na dole w wiosce rzucało ludźmi po ścianach... Problem miał jednak poważniejszy wymiar. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miejscu, do którego dało się dotrzeć (przynajmiej w zimie) WYŁĄCZNIE wyciągiem. Reasumując, przejechaliśmy 300 km, żeby zorientować się, że 1) nie mamy co robić, 2) nie mamy gdzie spać. I wtedy właśnie uruchomiliśmy naszą kreatywność.

Najpierw zajęliśmy się pilniejszym problemem nr 1. Stanęło na tym, że zamiast nart założyliśmy rakiety śnieżne i zamiast z góry ruszyliśmy pod górę. Gdzieś w połowie drogi kolega-inicjator pomysłu, który jako jedyny miał doświadczenie z tym sprzętem, był uprzejmy nas poinformować, że rakiety służa właściwie do chodzenia po płaskim, a nie 60° pochyłości... Cóż, w tym momencie był i tak tylko jeden kierunek do wyboru - pod górę, więc wypluwając płuca wdrapywaliśmy się dalej. Serio, generalnie uważam się za dość odpornego ale na tym podejściu ze dwa razy myślałem, że nie dam rady. Nie żebym miał wybór ale tak mnie po prostu naszło. Natomiast uczucie gdy wreszcie znaleźliśmy się na szczycie mogłoby spokojnie być nowym przebojem Mastercard. Zaś droga w dół to była już czysta rozkosz.

W rozwiązaniu drugiego problemu centralną postacią był Patryk. Oczywiście mogliśmy teoretycznie wrócić do Zurychu ale sami rozumiecie, byłoby to jak przyznać się do nieumiejętności czytania mapy (prawda, Hubert? :-P ), więc nie wchodziło w grę. Poza tym do Lozanny było bliżej. A przede wszystkim zawsze miło jest odwiedzać przyjaciół ;-) Plan zatem był taki, żeby przekonać Patryka, że naprawdę bardzo chce skitrać u siebie na noc trzy osoby, z których jedną zna dobrze, drugą ledwo (bo nocowała u niego 2 tygodnie wcześniej:-), a trzecią w ogóle. Skonfrontowany z powyższym Patryk wyraził przykladną gotowość i gościnność (za co będzie w przyszyłym życiu odbierał pieniste kufle piwa z rąk dziewic o obfitych... itd.) ale na szczęście dla niego był akurat z bratem na nartach w Verbier, gdzie dziwnym trafem wyciągów nie pozamykano. Polecił nas za to swojemu koledze, który był w o tyle innej sytuacji, że z naszej trójki jedną osobę znał ledwo, a dwie w ogóle. Kolega ów (Mateusz, Polak zresztą) zgodził się ochoczo, za co będzie w przyszyłym życiu odbierał pieniste kufle piwa z rąk dziewic o obfitych... itd. I tak improwizacji dzień pierwszy szczęśliwie dobiegł końca.

Dzień drugi był już dużo bardziej leniwy i relaksujący. No i krótszy o godzinę, jak zapewne wszyscy wiedzą. Wracając do Zurychu zatrzymaliśmy się w uroczym miasteczku Gruyere. Wszystkim, którym ta nazwa kojarzy się z serem pragnę pogratulować słusznych skojarzeń. Wyjechaliśmy stamtąd z bagażem duchowym wyniesionym ze zwiedzania zamku oraz cielesnym wyniesionym z jednego z wyspecjalizowanych sklepów. W międzyczasie zdążyliśmy się również nieco odpaść nieziemsko dobrą (i tłustą) śmietaną podawaną tradycyjnie na nieziemsko dobrych (i słodkich) bezach - +10 do LDL. Na domiar złego weekend pożegnaliśmy orgiastyczną ucztą na bazie rzeczonego sera. Od jutra zaczynam biegać...

Summa sumarum doszliśmy do wniosku, że gdyby nie zamknięte wyciągi, na pewno nie bawiliśmy się tak dobrze przez te dwa dni. Niech żyje improwizacja!

Do miłego,


Komentarze:
Ha, mnie nie było, nie miał Cie kto mobilizować do wytrwałego marszu pod górę. Ehh, wy mięczaki, trza mieć zaparcie do zdobywania szczytów...

Ooo, zdrajco... z mapą, to było tylko testowanie TWOJEJ czujności. Nie zdałeś.

H
 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]