piątek, 1 maja 2009

Dni pełne wrażeń

Oj działo się ostatnio, działo...
Jak się wszyscy zapewne domyślają na Święta wróciłem do domu. Jednym z celów, jakie sobie postawiłem było zarezerwowanie na najbliższą przyszłość wizyty znajomych, żeby nie skończyło się jak z Patrykiem w Sztokholmie ;-) Chociaż na swoją obronę mogę powiedzieć, że odkąd obaj mieszkamy w Szwajcarii funkcjonuje to dużo lepiej. W każdym razie cel udało się zrealizować w 150%. A zaczęło się od nieporozumienia - ja powiedziałem 20. maja, Adam zrozumiał 20. kwietnia, przekazał Grześkowi i tak już zostało. Jednym słowem wracałem do Zurychu ze świadomością, że mam 4 dni, żeby zorganizować tygodniową wizytę 3 osób, gdyż z niezależnego źródła miała w tym czasie również przyjechać koleżanka z Kanady. Niemniej, moim skromnym zdaniem wyszło lepiej niż dobrze.

Po pierwsze dlatego, że goście załapali się na takie dość specyficzne pogańsko-cechowe święto, obchodzone tylko w mieście Zurych. Zasadnicze jego elementy są dwa: kolorowa parada cechowa przez miasto, składająca się głównie z 60-letnich dziadków (kobietom wstęp do cechów jest - jak i w średniowieczu zresztą - surowo wzbroniony) poprzebieranych w stroje z epoki jadących na koniec, grających na instrumentach itp. oraz palenie wielkiego słomianego bałwana, co symbolizuje odejście zimy. To drugie przyprawia mnie akurat o refleksje nad uniwersalną ludzką potrzebą, żeby od czasu do czasu coś porządnie zjarać... W tym wypadku wygląda to mniej więcej tak:


Sprawa ma drugie dno, gdyż im krócej bałwan się pali, tym gorętsze będzie lato. W tym roku, ku umiarkowanemu rozczarowaniu gawiedzi wytrzymał jakieś 13 min., czyli tak sobie. Pocieszać można się tym, że rzeczywista korelacja jest bliska zeru.

Inne programowe highlighty - piszę tylko o tym, w czym brałem udział; co tam towarzystwo robiło, gdy byłem w pracy pozostanie ich słodką tajemnicą:
1. Wizyta w Lucernie i pół dnia spędzone na zabawie rzeczywistych rozmiarów kolejkami, samolotami itp. w Muzeum Transportu. Musisz wpaść Hubert, spodobałoby Ci się ;-)
2. Słoneczny lunch w Rapperswilu w sympatycznej pizzerii na waterfroncie - piszę o tym, bo było naprawdę przyjemnie
3. Dwa dni śnieżnego, a jakże, szaleństwa w Zermatt, gdzie akurat kończył się sezon. Muszę powiedzieć, że Zermatt nawet na człowieku zblazowanym jeżdżeniem co weekend w Alpy robi spore wrażenie...

A poza tym, to chłopcy przeszmuglowali przez granicę jakieś 6l gorzały, z czego większość nadal stoi u mnie na półce. To tak w ramach zachęty dla kolejnych znajomych :-)

Adieu!

Komentarze:
"A poza tym, to chłopcy przeszmuglowali przez granicę jakieś 6l gorzały, z czego większość nadal stoi u mnie na półce". Jasne.

Co do Lucerny, to ok, brzmi zachęcająco, więc nie wykluczam:)

HM
 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna

This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]